2011-12-18

"O, Boże nie daj mi zwariować!'' Aleksander Puszkin


O, Boże nie daj mi zwariować! 
Głodować raczej i wędrować 
Z żebraczym kijem będę. 
Nie przeto, bym swój rozum cenił, 
że chcę zachować go, że chcę nim 
górować nad obłędem. 
 

Gdyby mi wolność zostawili, 
O, jakbym puścił się bez chwili 
namysłów w borów gęstwę! 
W płomiennym trwałbym zamroczeniu, 
śpiewał w rozkosznym zapomnieniu, 
w bezładnych słów szaleństwie! 
 

I zasłuchany w szumy morza, 
I zapatrzony w dal, w przestworza, 
w niebiański strop gorący - 
czułbym, jak rośnie siła, wola 
jak wicher tratujący pola 
i las druzgocący. 
 

Lecz bieda w tym, że przed wariatem 
Jak przed straszliwym trędowatym 
drżeć będą, wsadzą w klatkę, 
zakłują głupka w ciężki łańcuch 
i zaczną, niczym psa w kagańcu, 
przedrzeźniać cię przez kratkę 
 

A w głuchą, smutną noc usłyszę 
nie swist słowika tnący ciszę, 
nie szumne pieśni lasów, 
lecz towarzyszy jęk przewlekły 
dozorców nocnych groźby wściekłe 
i wrzask, i zgrzyt zawiasów.

Cząstka wieczności...

- Ależ to okropne! Zawracam panu głowę własnymi kłopotami, a nawet nie spytałam, jak pańskie zdrowie! Jak się pan czuje?

Stał naprzeciwko - wyprostowany, czerstwy, nie miał ani starczych łzawiących oczu, ani przytępionego słuchu i nie chciało się wprost wierzyć, że jest o dwadzieścia pięć lat starszy.

- Na razie dobrze - jego uśmiech nie był serdeczny, lecz dostatecznie życzliwy. - Postanowiłem nie chorować aż do śmierci. Umrę, jak to mówią, we właściwym czasie.

Odprowadził ją, wrócił do jadalni i usiadł w fotelu na biegunach - giętym, czarnym, z żółtą plecionką, zniszczoną przez lata używania. Fotel kiwnął się lekko i znieruchomiał. Orieszczienkow nie rozbujał go. Zastygł w tym osobliwym poczuciu chwiejności i swobody, jakiego dostarcza fotel na biegunach, i siedział zupełnie bez ruchu.

Ostatnio często musiał tak odpoczywać. Jak ciało - regeneracji sił, tak jego psychika, zwłaszcza po śmierci żony, potrzebowała pogrążenia się w ciszy - wolnej od wszelkiego dźwięku, od rozmów, od myśli o pracy, nawet od tego wszystkiego, co czyniło go lekarzem. Pragnął oczyszczenia, przejrzystości.

I czuł wtedy, że cały sens istnienia - jego własnego istnienia w długiej przeszłości i krótkiej przyszłości, sens istnienia zmarłej żony, młodziutkiej wnuczki i w ogóle wszystkich ludzi wcale nie zawierał się w działalności, której poświęcali się z takim zapałem, którą uważali za najważniejszą sprawę w życiu i z której byli znani. Sens ów polegał na tym, by nie zatracić w sobie czystej, niezmąconej i nieskalanej cząstki wieczności, jaka trwa w każdej ludzkiej istocie.

Jak srebrny księżyc w spokojnym stawie. 

"Oddział chorych na raka" A. Sołżenicyn